Od redakcji: zamieszczamy nie publikowane nigdzie wspomnienia Stana Wisniewskiego mieszkajacego na Bora Bora (Polinezja Francuska). Takie rodzynki nie często się zdarzaja nawet na Jacht.pl, relacja dotarła do nas z drugiego konca swiata za posrednictwem internetu. Stan pisze "...mieszkam na malej wysepce i polaczenie telefoniczne leci przez radio i pozwala tylko na bardzo mala szybkosc (9.600 bauds maxi) na internecie. Pliki wieksze niz 30K nie sa dla mnie do odebrania...". Domyslam się ze nie musimy zachecac do zapoznania się z wspomnieniami Stana. Klikajcie wiecej...
„Salt Peanut” to 14-to metrowy jacht z ferocementu, zbudowany wedlug planow Collin Archer unowoczesnionych przez Atkinsa. Ciezki kadlub z grubego siatkobetonu na armaturze z rur centralnego ogrzewania, szesnastometrowy, aluminiowy maszt, takielunek kutra (dwa foki i grot) nie pozwalaja na plywanie wyczynowe lecz doskonale odpowiadaja pasatowej drodze jaka wybral kapitan jachtu Stan Wisniewski. Poprowadzil on swoja lodz z Lazurowego Wybrzeza (Saint Tropez) , gdzie „Salt Panut” zostal zbudowany, do Casablanki na remont generalny a potem, przez Karaiby, Haiti, kanal Panamski, przez Galapagos i Markizy na Tahiti. Zmeczony ta dluga droga „Salt Peanut” odpoczywa dzis na wieki na koralowej rafie poludniowego cypla wyspy Bora Bora. Jego wlasciciel i kapitan mieszka tuz obok, na malutkiej wysepce Mai Moana…
Swoj rejs Stan Wisniewski opisal w niewydanej do dzisiaj ksiazce „Przystanie”, z ktorej streszcza dla nas kilka fragmentow. Stan Wisniewski
„Salt Peanut” opuszcza Casablanke wczesnym rankiem 30 grudnia 1979 roku. Cztery osoby na pokladzie : Joanna, ja i dwoje naszych dzieci – Benoit i Cybele, odpowiednio osiem i cztery lata. Lekki wiatr z polnocy popycha nas delikatnie na zachod. Zdecydowalismy oddalic sie od razu od niskich i niebezpiecznych brzegow Maroka. Po poludniu tracimy z oczu ziemie. Morze jest bardzo spokojne. Sluchamy przez radio piatej symfonii Beethovena.
Noc przechodzi jak sen. Zmieniamy sie przy sterze co dwie godziny – Joanna i ja. Jakies swiatla daleko na morzu, jakies statki, ktore gdzies plyna. Ksiezyc i obloki opowiadaja sobie bajki. Cisza.
Nastepnego dnia morze sie zmienia. Wiatr podnosi fale i przybiera na sile ; wieje teraz ze wschodu. Wkladamy do lodowki butelke szampana, zeby swietowac Nowy Rok i rozpoczecie naszego rejsu. Wypijemy ja o polnocy. Gdy zapada noc, plyniemy pod malym fokiem i pod zrefowanym grotem. Morze jest bardzo wzburzone i wiatr wieje z predkoscia trzydziestu pieciu wezlow. Moglibysmy oczywiscie nosic wiecej plotna, lecz na razie staram sie nie zmieniac zagli w nocy - dopiero co wyplynelismy i nie mamy jeszcze wprawy. A to sie bardzo liczy. Tak latwo przeciez sie poslizgnac i wypasc za burte. Przy takiej pogodzie, zwlaszcza w nocy, sternik nie potrafi skutecznie manewrowac - nic moze latwo zostac zerwana. Przede wszystkim wiec ostroznosc. W nocy dostrzegamy mnostwo swiatel po lewej burcie. Szybko je identyfikujemy – to Przyladek Cantin. Zalewa mnie wtedy nieodparta chec zblizenia sie do ladu. Zobaczyc, chocby tylko z daleka, swiatla jakiegos miasta. Tam ludzie tancza, bawia sie, samochody pelzna powoli po szosach, wszystko jest latwe, niezmienne, nieruchome. Ale nie trzeba tego robic, nie wolno. Im blizej ladu sie znajdziemy, tym trudniejsze bedzie morze, tym bardziej kaprysny okaze sie wiatr. Nie powinnismy sie zblizac do brzegow Afryki, ocean czesto sie tam lamie na plyciznach i wznosi niebezpieczne fale. Brzeg jest zaledwie widoczny, niegoscinny. Na zadna pomoc liczyc tam nie mozna. No tak, ale zobaczyc lad raz jeszcze w te noc Sylwestrowa wydaje sie nam koniecznoscia. Zmieniamy kurs i plyniemy w kierunku brzegu, tego, ktory moze gdzies spotkamy w tak bliskiej nieskonczonosci.
Stan.
Od dziewiatej do jedenastej wypada moja wachta. Trzymam ster, slucham wiatru i fal. Wieje nam prawie w plecy. Joanna spi. Plyniemy z szybkoscia osmiu wezlow. Kilka minut przed dziesiata nagly loskot. Zlamal sie maszt. Nie. Stoi, widze go. A wiec co ? Zlamalismy bom. Tak, rzeczywiscie jest zlamany. Joanna przejmuje ster, a ja sprawdzam co dokladnie sie stalo a potem wciagam zlamana czesc bomu na poklad. Sciagam i skladam grot.
„Ahoj, ale dmie !”
To jest co najmniej siodemka. Pod samym fokiem - malutki trojkat zagla - plyniemy jeszcze z szybkoscia siedmiu wezlow. O polnocy jestesmy oboje w kokpicie – Joanna i ja, kazdy ze swoim kubkiem goracej herbaty. Szampana zostawiamy na inna okazje. Szkoda.
Za Nowy Rok!
Za nowe lata na wodzie!
Trzeciego stycznia dostrzegamy Lanzarote.
Spokojny wiatr, spokojne morze.
Delfiny.
Joanna, pochylona nad lustrem wody, gra na flecie.
Las Palmas szescdziesiat mil przed nami.
Dwadziescia mil przed nami.
Przechodza noce, a my czekamy na ksiezyc. W koncu przychodzi.
Port w nocy. Spac.
Las Palmas
W Las Palmas spotkalismy jacht „Nike” plynacy pod niemiecka bandera, ale z polska zaloga: Marek i Grzegorz. Polski od dziobu do rufy byl „Nasz Dom”. Po tygodniu naszego pobytu w Las Palmas zalogi wszystkich jachtow stojacych w tym porcie, niezaleznie od ich narodowosci, znaly na pamiec „Goralu, czy ci nie zal…”.
Nucil te melodie takze pewien brodaty Holender, ktory przez Atlantyk zamierzal przeplynac na tratwie. Na srodku tej jego tratwy stal namiot. A w nim zobaczylem radiostacje. Fons, kapitan tratwy, wytlumaczyl mi, co daje posiadanie takiego luksusu. Moznosc kontaktowania sie z innymi jachtami, z radiostacjami brzegowymi, nawet z dalekimi ladami. W razie wypadku lub innej naglej potrzeby – tysiace ludzi gotowych do pomocy.
Port w Las Palmas.
A ja mialem na pokladzie dwoje dzieci. Po kilku dniach zainstalowalem tez na „Salt Peanut” transceiver (odbiornik-nadajnik), wystroilem antene i uslyszalem wolanie po angielsku od stacji… polskiej SP6PDB. Nie wierzac wlasnym uszom wolam. Jej operator przedstawia sie: „Mam na imie Maciek”. Chwile pozniej wola, tym razem mnie, inna polska stacja SP5DVD. Moje pierwsze dwie lacznosci sa z ojczystym krajem. Jestem szczesliwy.
Kilka dni pozniej, po uwaznym wczytaniu sie w swoje dokumenty, dochodze do wniosku, ze moja licencja, wydana w roku 1956, jest od dwudziestu lat niewazna. Pisze do Polskiego Zwiazku Krotkofalowcow o jej wznowienie. Jestem przeciez obywatelem polskim, mimo iz od wielu lat mieszkalem we Francji, a potem w Maroku. Zanim zalegalizuja przedawniony dokument bede polskim piratem na Morzu Karaibskim, a potem na Pacyfiku. Ta radiostacja odegra wazna role w naszej podrozy do Polinezji. Na razie obieramy kurs na Dakar, wzdluz wybrzeza Afryki. Towarzyszy nam w eterze wielu nowo poznanych przyjaciol. Czesto nasz dzien zaczyna sie od ich slow : „Good morning Stan, how are you today ?”
Dakar
Michel jest bylym spadochroniarzem. To on jest szefem kotwicowiska, szefem kei, gdzie przybilismy w porcie miasta Dakar. Jest tutaj piec czy szesc jachtow, a miedzy nimi jego wlasny, siedemnastometrowy.
„Trzeba uwazac na bandziorow.”
„ Jak to bandziorow ?”
„Widac, ze dopiero przyplynales. Bandziorzy to Senegalczycy. Kradna wszystko. Zwlaszcza ci czarni w pirogach. Noca wlocza sie po porcie, wiosluja bezszelestnie… Jak tylko upatrza sobie jakis jacht, albo nawet kuter rybacki czy statek handlowy, wchodza na poklad i wszystko zalatwiaja. Nie wahaja sie dac nozem w brzuch. Trzeba byc czujnym. Tu na naszej kei zaangazowalem stroza. Nazywa sie Jean Francois. A oplata wynosi tysiac frankow za jacht. Lezy ci to, Stan ?”
„Tygodniowo ?”
„Gdzie tam. Dziennie.”
„Mus to mus. No to sztama. ”
Nastepnego dnia Michel zaprasza nas na kieliszek. Wypijemy ich co najmniej dziesiec. Były komandos opowiada nam swoje przygody z czasow, gdy bywal w akcji. Bylismy gdzies przy czwartym kieliszku, gdy jego pies zaczal warczec. ¨Pierre, syn Michela, schodzi do kabiny i po chwili wraca z karabinem.
„Tatusiu, tatusiu, dzisiaj to ja. Dobrze ?”
Pierre ma siedemnascie lat, krotko ostrzyzone wlosy i wkrotce ma wstapic na akademie wojskowa.
„Nie, sa za daleko. Daj mi karabin .”
Wprowadza kule do lufy i celuje z uwaga. Strzela. Tamci ludzie w pirodze cos krzycza, zaczynaja nerwowo wioslowac. Michel przymierza sie raz jeszcze i znow strzela.
„Spudlowales, Michel.”
„Jesli nie atakuja, to strzelam troche obok. Specjalnie.”
Piroga znika w nocnych ciemnosciach. A my nie zareagowalismy na to wszystko. Ani Joanna, ani ja. Nie mozemy przeciez zmienic ani Michela ani Pierre'a. Maja oni wlasne reguly gry, ktorych my nie znamy, a ktorych oni przestrzegaja zawsze, do konca i bezwzglednie. Może wlasnie to jest bohaterstwem komandosow…
Tu w Dakarze przygotowujemy jacht na dalsza podroz, na przeplyniecie Atlantyku. Sprawdzamy takielunek, zagle, kompletujemy prowiant. Przed wyplynieciem spotkamy jeszcze Grzegorza – jest on teraz czlowiekiem bezdomnym, bo jego kolega, Marek, zniknal gdzies razem z ich wspolnym jachtem „Nike” . Dluga, niesamowita historia, do ktorej klucz znajdziemy dopiero o wiele pozniej na redzie portu w Tahiti.
Karaiby, Haiti, Panama
Przeplywamy Atlantyk w trzy tygodnie i pierwsza wyspa po jego drugiej stronie okazuje się Barbados. Tam znow spotykamy jacht „Nasz Dom”. My zostaniemy tam przez prawie caly rok wloczac sie z jednej wyspy na druga. Jestem bardzo zaintrygowany wyspa Haiti i decyduje sie zahaczyc o nia po drodze do kanalu Panamskiego. Poszukuje tutaj sladow polskich legionistow z roku 1803. Napoleon rzucil ich do walki przeciwko murzynskim powstancom. Ich odwaga zolnierska i prawosc przyniosla im swego rodzaju popularnosc. Kilkudziesieciu osiedlilo sie na wyspie. Dzis jeszcze mozna spotkac na Haiti Murzynow o niebieskich oczach, ktorzy calkiem poprawnie potrafia powiedziec „psiakrew” i „dzien dobry”. Poznalem dwoch takich czarnoskorych „Polakow”.
Karaiby.
Kanal Panamski przeplynelismy w kwietniu 1981 roku. Na Pacyfik odprowadzily nas klucze pelikanow lecacych nad woda w ujednoliconej formacji. Lekki wiatr pchal nas powoli na poludnie. Plynelismy na Wyspy Kokosowe.
Cocos
Chociaz w atlasach wystepuja w liczbie mnogiej (Cocos Islands), w rzeczywistosci jest to jedna wyspa otoczona malutkimi wysepkami i skalami. Co nas na nia zwabilo ? Chyba to, ze znana jest z legend o piratach i zakopanych na niej skarbach ze zlupionych przez korsarzy okretow. Rzeczywiscie, znajdowali tutaj schronienie slynni rozbojnicy morscy – Davis, Bennet, Graham zwany Benito Bonito, Thompson, Wafer. Tu piraci naprawiali swoje okrety. Tu dzielili zdobycze.
Istnieja co najmniej trzy zinwentaryzowane tzw. „kapitanskie skarby”, ktorych dotad (oficjalnie…) nie odnaleziono. Jeden z nich z porwanej angielskiej brygantyny „Mary Dear”, wiozacej hiszpanskie zloto z Andow, srebro z boliwijskich kopaln, szmaragdy. Dokladny opis zdobyczy kapitana Williama Thompsona znajduje sie w Muzeum Narodowym w Caracas. Sa to zawrotne ilosci przedmiotow liturgicznych ze zlota (niektore relikwiarze waza po 80 kg i wysadzane sa 860 szmaragdami i 19 diamentami), jedna ze skrzyn miesci 4000 dublonow hiszpanskich i 5000 zlotych monet meksykanskich, inna zawiera 3840 szlifowanych i 4265 nieoszlifowanych kamieni szlachetnych. Wsrod pirackich lupow znalazl sie takze naturalnej wielkosci posag Matki Boskiej ze zlota, wysadzany diamentami.
W drodze na Wyspy Kokosowe nasz jacht takze przezyl napad. Nie byl on jednak dzielem korsarzy.
Plynelismy na zachod wzdluz piatego rownoleznika. Dziewiatego kwietnia zblizylismy sie do poludnika 85. Zblizal sie zachod slonca i starym francuskim zwyczajem nasza zaloga pila na pokladzie pastis. Morze bylo spokojne. Nagle po lewej burcie wzbila sie fontanna wody obryzgujac nas od stop do glow. Dzieci krzyknely : „Wieloryb !”
Tak, to byl wieloryb. Ogromna bestia dala nurka pod jacht, poczulismy silne uderzenie i nasza dwudziestotonowa lodka podniosla sie o kilka stop. Zobaczylismy plamy krwi na wodzie.
Wieloryb wynurzyl sie po prawej burcie. Przez chwile plynal rownolegle do nas. Wlaczylem silnik. Ssak mial okolo 15 metrow dlugosci. Odstraszony warkotem silnika zanurzyl sie i zniknal. Dzieci plakaly z emocji.
Sprawdzilismy stan jachtu. Wszystko wydawalo sie byc w porzadku. Kilka godzin pozniej nasz syn, Benoit, uslyszal chlupotanie wody w zezie. Naplywala do wnetrza kadluba w ilosci okolo 80 litrow na godzine. Bylo to stosunkowo niewiele. Nasze pompy dawaly sobie z tym rade. Obawialismy sie jednak, ze naplyw wody moze sie powiekszyc.
Nastepnego dnia o 13.00 GMT (czasu Greenwich) wlaczylem radio.
„If any maritime mobile with short or emergency traffic, call now”.
„SP5RR micky mouse.”
„Good morning Stan, how are you today”
Opowiadam co sie stalo i opisuje uszkodzenia. Podaje pozycje jachtu, kurs i szybkosc. Proszę o pomoc jesli nastepnego dnia bym sie nie zglosil.
W ciagu dnia Yoanna zanurkowala pod kadlub. Ja, z harpunem w reku, ochranialem ja przed rekinami. Plastikowym kitem zalepila, jak mogla, szpare w kadlubie. Naplyw wody mniejszyl sie. Bylismy zaledwie 60 mil morskich od Wysp Kokosowych. Tam, wzorem piratow, postanowilismy naprawic swa lodz.
Cocos Island / Costa Rica
Nastepnego dnia Mel w Bostonie, ktory wczoraj odebral sygnal z naszej radiostacji SP5RR/MM, zapytal, czy nie przelecial nad nami samolot. Samolot ? Jaki samolot ? Okazalo sie, ze rutynowo powiadomil amerykanskie sluzby ochrony wybrzeza (Coast Guards) o naszym wypadku, ale nie wszczynal wcale alarmu i nie prosil ich o natychmiastowe podjecie akcji ratunkowej. „O jakim wypadku ?” – zdziwilem sie. - „Awaria nie jest powazna, nie potrzebujemy pomocy”. W odpowiedzi uslyszalem: „Powiedzialem im to samo, ale oni byli zdania, ze musza was zlokalizowac, bo gdyby cos sie stalo…”
Samolot nas nie odnalazl, prawdopodobnie ze wzgledu na niski pulap chmur. Prosilem o przekazanie moich podziekowan dla Coast Guards i zaprzestanie poszukiwan. Wieczorem zobaczylismy na horyzoncie wyspe, ale silne szkwaly nie pozwolily nam podejsc do niej w nocy. Dopiero nastepnego dnia zarzucilismy kotwice w zatoce Chatham. Wystrzelilem dwukrotnie z karabinu dajac znac o naszym przybyciu. Nikt nie odpowiedzial. Wyspa była bezludna. Znow poczulismy sie piratami.
Najpierw reperacja. Jak to zrobic ? Rozmawiam przez radio z przyjaciolmi na Karaibach, w Europie. W koncu rada Bernarda Moitessier wydaje sie nam najlepsza. Piluje kilka deseczek i po kilku minutach tego bezladnego pilowania mam dwa sloiczki wiorkow. Potem nurkuje pod kadlub i wypuszczam powolutku ten pyl drewna – jest on natychmiat pochloniety, wessany w szpary, gdzie specznieje po kilku minutach zalepiajac przejscie wody. Troche jakiegos kleju na to i jest. Koniec wejscia wody. No, prawie – kilkadziesiat machniec pompa na dobe i szafa gra.
Zwiedzamy wyspe. Na wybrzezu znalezlismy wyryte na skalach nazwy statkow i jachtow, ktore tu niegdys lub niedawno przybily. Najdawniejszy napis pochodzil z roku 1837. Ostatni ze stycznia 1981.
Cocos Islands.
Przez dwa dni wloczylismy sie po wyspie. Nie szukalismy skarbow, ale po glowie krazyly nam mysli : kto wie… Zastrzelilem dzika, ktorego pokroilismy na miejscu. Duza uczta a reszta bedzie na konserwy. Trzeciego dnia przyplynely dwa inne jachty. Jeden, pod szwedzka bandera, spotkalismy wczesniej w Panamie. Wiedzielismy, ze plyna nim poszukiwacze skarbow : dwu Szwedow i jeden Niemiec. Otto mial podobno plan wyspy, nabyty gdzies w Srodkowej Ameryce, ze wskazowkami dotyczacymi pirackich tajemnic.
Wieczorem zaprosilismy ich na drinka. Gadamy, pijemy, gadamy. W pewnym momencie wychodze na poklad, aby zaspokoic naturalna potrzebe. Natychmiast dolacza do mnie Otto : „Stan, pomoz mi, pozwol pozostac u ciebie. Jestem w niebezpieczenstwie. Oni rozmawiali po szwedzku, ze jak tylko odnajdziemy skarb, to mnie zabija.” Nie wiem, co odpowiedziec: „Bajki, Otto, bajki.” Na poklad wytacza sie kapitan szwedzkiego jachtu. Mocno zalany, czy tylko udaje ? „Otto, stary chlopie, wracaj na kielicha.”
Nastepnego dnia Niemiec symuluje chorobe. Prosi o wezwanie dla niego pomocy przez radio. Za posrednictwem YV3APN konsultujemy sie z lekarzem w Wenezueli. SP1LOP kontaktuje nas z lekarzem w Polsce. Z dwu kontynentow otrzymujemy te same rady. Prawdziwy cud medycyny.
W poniedzialek Otto czuje sie gorzej, a przynajmniej na to wlasnie wyglada. Gdy we wtorek skladam mu wizyte, jest na szwedzkim jachcie sam. Szepcze do mnie: „Stan, na tej wyspie naprawde jest skarb. Ogromny skarb. Sprowadz dla mnie pomoc, a oddam ci plan, zebys mogl do niego trafic. Wpadlem z tymi Szwedami…”.
Szwedzi wracaja i patrza na mnie podejrzliwie. Otto znow jeczy, zwija sie i miota. Wreszcie wymiotuje. Udaje czy nie ? Mam wyrzuty sumienia. Po powrocie na „Salt Peanut” sle sygnal w eter : „SP5RR/MM in Cocos Islands. Medical emergency.”
Dwa dni pozniej z Kostaryki przyplywa portorykanski statek z lekarzem na pokladzie. Zabiera Niemca do szpitala. Szwedzki kapitan patrzy na mnie ze wsciekloscia w oczach. Chyba rwie sie do bijatyki.
Gdy sie budzimy nastepnego dnia jacht norweski juz odplynal, prawdopodobnie na Markizy. Statku portorykanskiego tez juz nie ma. Przy sniadaniu Yoanna przypomina sobie cos nagle: „Sluchaj Stan, ja zupelnie zapomnialam dac ci to.. „ „Co, jakie to ?” „No, ten swistek papieru Otto wsunal mi go do reki wczoraj. Powiedzial, ze to jest adres, ktory ci obiecal.”
Otto dotrzymal slowa. Ale co jest wart jego plan ?
Galapagos, Polinezja
3 maja 1981 roku przeplynelismy rownik. Jacht naprawilismy ostatecznie na wyspach Galapagos. W trzy tygodnie pozniej doplynelismy na Markizy. Skaliste szczyty otoczone morzem. Iglice gor, malownicze zatoki, doliny. Piekno zatykajace dech w piersiach.
Bora-Bora.
Rzucilismy kotwice w Zatoce Dziewic przypominajacej skalisty skandynawski fiord. Tutaj jednak skaly byly pomazane zielenia. Bujna roslinnosc, nagly spokoj morza, cisza powolnej fali na piasku wybrzeza. Joanna wola : „Co to ? Lodz czy nawet dwie ?” Podplywa do nas piroga z plywakiem i dwoch brazowych wioslarzy. Staja przy naszej burcie : „Chcecie owocow ?” „Nie mamy pieniedzy” - odpowiadam. Smieja sie. Podaja nam na poklad pek bananow, owoce drzewa chlebowego, kilka papai. Jestesmy na wyspie Fatu Hiva opisanej przez Heyerdahla, ktory wraz z mlodziutka zona probowal w tym wlasnie miejscu powrotu do natury. Chyba myslelismy teraz o tym samym.
Z Markizow poplynelismy na Tuamotu – archipelag 80 atoli. Potem na Tahiti. Wreszcie na Bora Bora, gdzie znalezlismy ostateczna przystan. O tym napisze oddzielnie.
pozdrawiam
Stan Wisniewski