Opowieści z Morza - Zjawa - część 2

Zbigniew Turkiewicz

Opowieści z Morza - Zjawa - Część II
Odyseja Wagnera

Panowie, ruszamy do Polski – powiedział do nich Władek. Powiedział, że ich akceptuje bez żadnych warunków wstępnych, tylko niech mu powiedzą coś o swoim żeglarskim stażu.
Nic nie mieli do powiedzenia. Każdy z nich gdzieś tam pływał, a skautingowe żeglarstwo miało się w Australii dopiero rozwijać. Były plany. I, w powijakach, skautoskie bazy żeglarskie. Znaczy – jedna baza. Dokładnie rzecz ujmując wyznaczono już dla niej teren na Mt. Keira, na takim wzgórzu nad morzem. Jeszcze tylko potrzebne są kadry i australijski skauting liczy na to, że morski rejs do Europy zapewni dwum skautom.

Zjawa III w Australii
wystarczające doświadczenie aby te zamierzone bazy powstały. Ale żeby nie było “na krzywy ryj” skauting australijski przeznacza na ten rejs po 250 funtów szterlingów na każdego z nich dwóch. Razem pięćset. Z zaznaczeniem, że kwota ma pokrywać ich wydatki, znaczy Dawida i Bernarda, pseudonim “Blue”.
Zjawa III w AustraliiZadziwiające, że od zarania żeglarskich dziejów od czasów Kolumba, a zapewne i dawniej – kiedy ktoś wyrusza w rejs morski, gromadzi ekipę, wyznacza znakomite cele, które w przyszłości zadziwią świat – zawsze taki ktoś ma kłopoty z pieniędzmi. Znaczy – najczęściej ich nie ma. Pięćset funtów.w roku 1938 to dużo więcej niż dzisiaj, ale jak na rejs z Australii do Europy stanowiło to jakieś 10% potrzeb. Przy założeniu, że się nic na jachcie nie zepsuje. Kłopoty finansowe nie opuszczały Wagnera przez cały ten wokółziemski rejs. Ale nie opuszczała go też wiara w szczęśliwy los.
Z finansową ofertą zjawił się nagle Związek Harcerstwa Polskiego, z dumą rozgłaszający w Polsce o wielkiej chlubie jaką przynosi poskiemu harcerstwu harcerz Władysław Wagner w rejsie dookoła świata. Oferta składała się z trzech punktów. W pierwszym ZHP informowało o zamiarze wysłania mu 4000 złotych, czyli około 300 funtów, jeżeli Władek zechce pozostać w Australii jeszcze rok i reprezentować polskich harcerzy na australijskim jamboree; po drugie ZHP załącza mu czek na 500 złotych jako zaliczkę na poczet tamtych czterech tysięcy. No a punkt trzeci zwierał ofertę pożyczki 1500 złotych na pokrycie rejsu powrotnego do Polski; obie te pożyczki, czyli 1500 plus 4000 Wagner rozliczy w Polsce. Po powrocie. Oferta była rewelacyjna. It was very disappointing – pisał w swoich pamiętnikach. Nie pozostało nic innego jak wziąć się do roboty i zarobić trochę grosza.

Sąsiadami Wagnera w sydnejskiej marinie byli emerytowani farmerzy, którzy sprzedali zagospodarowaną ziemię i kupili jacht, ale los ich sprzedanej farmy i sąsiadów nie był im obojętny. Zaprzyjaźnili się z Władkiem i któregoś wieczoru gadu-gadu opowiedzieli mu o swoich problemach. Komunikacja między farmami na australijskich terenach wymagała… samolotu. A samolot potrzebował pasa startowego, na którym nie dość, że hałasował to jeszcze lądując lub startując wzbijał tumany kurzu tak olbrzymie, że dom, ogród i silosy zbożowe były nim wiecznie pokryte. Równając ziemię pod pas startowy farmerzy zdzierali wierzchnią, stabilną skorupę.
Myślę, że mam na to radę – powiedział Władek. Uwierzyli. Zaproponowali za konsultację 100 funtów od farmy. Pojechał, doradził i w krótkim czasie zarobił 800 funtów, a to już było nie mało. Co doradził? Władek po prostu wiedział jak się buduje drogi. Większość ulic w Gdyni zbudował jego ojciec, zanim powstały trzeba było ustabilizować sypki grunt kamieniami i żwirem, wszystko to solidnie ubić i zalać ciężkim olejem. Będzie dobrze. Żeglarz potrafi.
Ucieszeni farmerzy zapłacili gotówką i… można stawiać żagle. Sypnęła nieco groszem Polonia, niezwykła też serdeczność spotkała Władka i jego Zjawę od samych Australiczyków, którzy potraktowali go jako specjalnego gościa na uroczystościach 150 lecia Austarlii. O spiżarnię zadbał niejaki pan Kondratowicz, który w Austalii produkował najlepsze polskie kiełbasy. W swoim pamiętniku Władek notuje, że odpływając z Sydney miał w kieszeni więcej gotówki niż wówczas, gdy budował Zjawę III.
I ogromne zapasy kiełbasy, które ukochał Dawid Walsh.
Zjawa III opuszcza Sydney 10 lipca 1938 roku, dokładnie w szóstą rocznicę startu z portu gdyńskiego. Tamten start odbył się w ciszy, wieczorem, bez rozgłosu. Tym razem uroczystości pożegnania trwają dwa dni. Miasto Sydney żegnało nadzwyczajnego gościa paradami na wodzie. Polonia austarijska zorganizowała paradę na lądzie, w której uczestniczą w strojach ludowych polonijne zespoły, orkiestry, poczty sztandarowe. Scauting austaralijski żegna swoich scautów-żeglarzy specjalnym apelem, a uroczysty moment następuje tuż przed oddaniem cum gdy w kokpicie Zjawy III naczelnik australijskiego scautingu mocuje srebrną tablicę z napisem:

WLADYSLAW WAGNER
OF THE
POLISH SEA SCOUTS
by the
SEA SCOUTS OF SYDNEY, N.S.W.
as a souvenir of his visit on his yacht
ZJAWA III
in the course of his voyage around the world
and as a token of the many and lasting frendships
made during his stay.
- July, 1938 -

Nie wiadomo gdzie ta tabliczka może być teraz, w domu Wagnerów na Florydzie jej nie ma. Na jachcie? Raczej nie….
W tym też czasie pocztą dyplomatyczną z Warszawy nadszedł niezwykle ważny dla Władka dokument: “Patent Kapitana Jachtowej Żeglugi Morskiej” wystawiony przez Polski Związek Żeglarski. Wystawiony był 23 maja 1938 roku a podpisany przez dwie wybitne w tym czasie w Polsce osobistości: Jerzego Lisieckiego i Komandora C. Petelenza, o których opowiem w kolejnych morskich opowieściach. Był to dopiero trzydziesty drugi patent kapitański wydany w Polsce, nawet i dzisiaj bardzo trudny do zdobycia.

No i chyba wystarczy tych uroczystości, przed nimi daleka droga mimo, że z Australii do Polski jest znacznie bliżej niż z Polski do Austarlii. Sprawdźcie, jeśli nie wierzycie.
Zgadza się? Przed nimi tylko jeden ocean, Indyjski, a za rufą trzech Zjaw dwa: Atlantyk i olbrzymi Pacyfik. Ale póki co trzeba lewą burtą ominąć wschodnie wybrzeże Australii i nie wpakować się na pobliską Wielką Rafę Koralową. Ale trzeba ją zobaczyć i odwiedzić powstałe na koralach wyspy. Jeszcze przez prawie dwa miesiące Zjawa III pozostawała na wodach terytorialnych Austarlii; na zasiedlonych wyspach, w nadmorskich osadach, w pobliżu których stawali na kotwicy, wszędzie byli oczekiwani i podejmowani. Aż stępiała czujność załogi i utknęli na rafie. Trzeba było łódź ściągać, naprawiać, potem przy “kręcących” wiatrach i jeszcze niezbyt doświadczonej załodze, stracili maszt. Australijska pomoc nie znała granic, a pan Kondratowicz z Sydney dosłał kolejne zapasy kiełbasy, która znikła za szybko mimo, że “Blue” za nią nie przepadał. Za to David Walsh – uwielbiał. Już pokochał Polskę i bardzo zapragnął tam dotrzeć kiedy mu Władek opowiedział o gatunkach i smakach polskiej kiełbasy.

Co trzeba ponaprawiali, zapasy uzupełnili i ruszyli w świat. Dalej szło im nieźle i z końcem sierpnia stanęli na redzie Kupangu, stolicy Holederskiego Timoru. Znowu feta, podróże, zwiedzanie, spotkania z miejscowymi skautami i… w drogę. Śpieszyli się na Skautowskie Jamboree …
Morze Javajskie przyjęło ich północno-wschodnimi wiatrami, dało im szybkość i we wrześniu stanęli na kotwicowisku wyspy Bali. A tam – znowu serdeczne przywitanie i gościnne zaproszenia. Cała, egzotyczna, niezwykle atrakcyjna wyspa do waszej dyspozycji, panowie. A czas? Jaki czas? Na Bali płynie inaczej. Tydzień trwa tutaj pięć dni, miesiąc trzydzieści pięć a rok sześć miesięcy. W dodatku obchodzimy właśnie 40 lecie koronacji Wilhelminy, królowej Holandii. No i wpadli chłopcy w sidła rozrywki, które mogłyby poprzewracać im w głowach, ale dla pewności pozostawili Zjawę na dwóch kotwicach i , nim się na dobre rozbawili, dotarł do nich telegram z kotwicowiska: “Silny wiatr od morza… jacht dryfuje.” Na szczęście nie byli daleko, samochodem gnali naruszając wszelkie zasady ruchu i dotarli na miejsce w momencie gdy Zjawa wspinała się na piękną rafę koralową.


Wulkan Krakatau

Wulkan KrakatauTrzeba coś powiedzieć o konstrukcji jachtu. Zjawa III była jachtem dwumasztowym, keczem, którego kamienny balast o wadze trzech ton ułożony był w zęzie, czyli pod podłogą jachtu. Spód jachtu, w odróżnieniu od popularnych dziś konstrukcji kilowych, był gładki i nic nie przeszkadzało, żeby łódka wjechała na rafę. Dno zostało poważnie uszkodzone. Kiedy fachowcy z pobliskiej stoczni obejrzeli jacht wiszący na rafie wstępnie wycenili naprawę na 800 guldenów, czyli kwotę wielokrotnie przekraczającą finansowe możliwości chłopaków. Znowu te paskudne pieniądze, a już było tak dobrze.
Tymczasem w świat poszły informacje prasowe: “Polsko-austarlijski jacht tonie u wybrzeży Bali”, “SOS z jachtu Zjawa III” itp… Na Bali dotarły interwencje i zapytania z Australii i z Polski. Miejscowi zdejmowali jacht, wzięli go do naprawy, a chłopakami zajęli się polski konsulat i miejscowi skauci. Pokazali im wyspę Bali, czynny wulkan Kavaradte, a przede wszystkim słuchali opowieści Władka o jego rejsie, o jego Zjawach i o Polsce. I słuchał tych opowieści David Walsh, i tak słuchał, że sam zaczął opowiadać o Polsce, do której zmierzał.


Przygotowanie do montażu kila na Zjawie III

Przygotowanie do montażu kila na Zjawie IIITymczasem fachowcy ze stoczni stwierdzili, że trzeba wyrzucić kamienny balast z jachtu i zamocować metalowy kil, co zwiększy stateczność jachtu, jego szybkość i będzie to niewiele kosztowało bo szef stoczni jest zachwycony kamieniami, które służyły jako balast a pochodziły z Hondurasu. On bardzo chciał mieć je na tarasie. To znacznie obniżało cenę naprawy. Następnie okazało się, że pracownicy stoczni, zachwyceni faktem, że mogą uczestniczyć w tej niezwykłej odysei Wagnera, postanowili zrezygnować z zapłaty. Po dość skomplikowanych wyliczeniach właściciel stoczni wystawił rachunek na kwotę 28 guldenów, ale wobec takiego gestu swojej załogi, postanowił też się dołączyć do rejsu Zjawy i rachunek per saldo, wynosi zero guldenów. I jak tu nie kochać Holendrów. Tych z wyspy Bali.

Zjawa III z nowym kilem opływała wody wyspy Bali ze stoczniowcami, ze skautami z wyspy Bali oraz z dyplomatami nie tylko z polskiego konsulatu. Jacht z kilem spisywał się znakomicie. Bilans wypadku na rafie był nadzwyczajny: wszyscy byli szczęśliwi w tym pan minister spraw zagranicznych w Warszawie, który nakazał wszystkim polskim placówkom dyplomatycznym na trasie jachtu, a szczególnie tym w Kairze, w Algierze i w Londynie, aby udziliły załodze wszelkiej koniecznej pomocy. Rafa nazywała się “Eh Reef”.

Zjawa III z trzema skautami i nowym kilem ruszyła w stronę Jawy. Wszystko układało się wspaniale. Jacht szedł jak nowy. Załoga w doskonałym nastroju. Zapasy kiełbasy wyglądały na niezniszczalne… Słowem – pełnia szczęścia. I tak było aż do cieśniny pomiędzy wyspami Jawą i Sumatrą. Wiatr zmienił kierunek ze wschodniego na południowo-zachodni, lekko wiał prosto z cieśniny, aż siadł. Na trawersie mieli wulkan Krakatau i świadomość pobliskiego cmentarzyska pod wulkaniczną lawą, która w 1883 roku zakryła miasto i jego 35 tysięcy obywateli. Było południe i słońce zatrzymało się na jakiś czas nad jachtem. Powietrze było nieruchome, gorąc na pokładzie i pod nim nie do zniesienia. Pożałował Władek, że nie zainstalował w Zjawie motoru. Tkwili nieruchomo na morzu, kiedy od zachodu, od Oceanu Indyjskiego nadciągnęły czarne ciężkie chmury. Wtedy ktoś przypomniał, że właśnie zaczyna się pora cyklonów. Być może to właśnie pierwszy z nich. Lunął deszcz. Zdążyli zwinąć żagle, kiedy uderzył wiatr, wściekły, że niewiele może chłopakom napsuć. Za dnia mieli noc. I dużo wody nieustannie przez sześć godzin. I wyjących stu diabłów obdzieranych ze skóry. Nie jest to miłe, wiem, przeżyłem. I jeśli żeglarz wytrzyma to nerwowo, nie wystraszy się i nie zwiariuje, to wreszcie doczeka się, że ni stąd ni z owąd, nagle te wściekłe siły się wyłączają. Nagła cisza powoduje, że bębenki w uszach mało nie pękną. Cisza. Ani wiatru ani chmur. Podobno w tym momencie załogi żaglowców masowo wyskakiwały do wody.

Władek, David i “Blue” wytrzymali i 27 października 1938 roku o godzinie 1.00 w nocy wyszli z cieśniny Panaitan na Ocean Indyjski.
Piętnaście dni później mijali Atol Diego Garcia w archipelagu Wysp Chacos. Minęli po drodze kilka sztormów, parę razy postraszył ich niski pułap chmur, ale cyklon nie pojawił się.

Kuchnią kierował “Blue” podając zawsze to samo danie, które nazwał “International Soup”. Cóż to takiego? Otóż w zapasach jachtu był ryż, ziemniaki z Jawy, kukurydza z Paragwaju, cebula z Bombaju, curry z Indii, sól z Austaralii a makaron z Włoch. Kolacje były polskie: kiełbasa. Codziennie kiełbasa. Aż się skończyła albo zepsuła i resztki wylądowały za burtą.
Kapitan Władek uczył Australijczyków sztuki żeglarskiej według podręczników polskich i angielskich. I tu powstał zasadniczy problem językowy. Polskie słownictwo żeglarskie wywodzi się z języków angielskiego, holenderskiego, niemieckiego i Bóg wie jakich jeszcze. Trudno niektóre ze zwrotów żeglarskich przełożyć na wprost na polski lub angielski. Wymaga to niezwykłej erudycji i w żaden sposób nie da się tego wytłumaczyć Anglikowi, a cóż dopiero Australijczykowi. Uczył więc ale nie wymagał zapamiętywania nazw lub zwrotów. Uczył pojęć. Ale tamci dwaj, a szczególnie David wciąż pytali “a jak to jest po polsku”. No to mówił. A ten powtarzał i szło mi całkiem nieźle. Ale oni chcieli wiedzieć coś więcej. Władek, jak go pamiętam, był dobrym gawędziarzem. Wciągał opowieścią. I wpadł na świetny pomysł. Na jachcie miał powieść “Ogniem i mieczem”, którą ofiarował mu polski konsul na Bali “aby nie zapomniał języka polskiego”. No więc Władek czytał im “Ogniem i mieczem” powoli, po polsku i starannie tłumacząc. Od połowy już nie tłumaczył tylko czytał. Oczywiście powoli.
16 grudnia 1938 roku rzucili kotwicę w Zatoce Aden. Byli już u wrót Morza Czerwonego, które przekroczyli 31 grudnia. Nazajutrz zaczynał się rok 1939.

Zbigniew Turkiewicz

Kategoria: /