Wyczyny polskich żeglarzy na szalupach
To nie brawura i szaleństwo wybierać się na szalupie przez ocean, ponieważ szalupy ratunkowe ze statków muszą mieć dużą dzielność morską, to szare i biedne życie zmuszało śmiałków do podejmowania takich wyzwań. Poświęćmy więc im trochę miejsca i czasu, bo warto.
„Chatką Puchatków” do Indii Zachodnich. Jerzy Tarasewicz i Janusz Miśkiewicz, absolwenci Szkoły Morskiej w Gdyni pozyskują wycofaną z „Batorego” szalupę i po kilku tygodniach ciężkiej pracy w basenie portowym kołysze się biały kecz. Jeszcze tylko niebagatelne kłopoty ze skompletowaniem wyposażenia i żywności i 8 sierpnia 1958 r oddają cumy. Przez cieśniny duńskie, Kopenhagę i Göteborg wchodzą na wody Kattegatu i Skagerraku.
Zdolności żeglugowe jachtu zrobionego z szalupy stwarzają dla nich olbrzymie niebezpieczeństwo i tylko dzięki odwadze i umiejętnościom wychodzą z nich zwycięsko. Jak zwykle zainteresowanych odsyłam do książki, choć zdaje sobie sprawę, że można ją znaleźć wyłącznie u starszego kolegi lub w bibliotece. Ale o tych i późniejszych wyczynach naprawdę warto poczytać w czasach kiedy „jachty są ze stali a ludzie z drewna”. W związku z silnymi sztormami i przeciwnymi wiatrami decydują się przejść na Morze Śródziemne kanałami i rzekami Francji. Koło Algieru w czasie niechcianej przez nich akcji ratowniczej francuskiej marynarki wojennej zostaje strzaskana ich burta i muszą być odholowani do portu ( chodziło o plotkę w prasie, że polski jacht tonie na morzu). Admiralicja przeprosiła za niefortunną akcję i dość niedbale usunęła uszkodzenia. Wychodzą na Atlantyk i przez Maderę i w poszukiwaniu passatu płyną dalej na południe. Łapią wreszcie pomyślny wiatr i co sił pędzą przez Ocean Atlantycki w kierunku Martyniki. Udaje się im to mimo utraty kompasu sterowego i braku możliwości kontroli zegarków. 2 kwietnia 1959 r wchodzą do portu Fort-de-France realizując niecodzienny plan przepłynięcia szalupą z Polski za ocean. „Chatka Puchatków” wróciła do kraju w grudniu 1959 r i stanęła w Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni.
S/y „Rozumek” nie wrócił do kraju.
Student Prawa UJ Wojciech Biały wpadł na podobny pomysł, żeby użyć przebudowanej szalupy, bo skąd student ma wziąć kasę na realizację swoich marzeń. Przeżywa wszystkie kłopoty swoich poprzedników nim szalupa staje się jachtem i jest gotowa do drogi. Ochrzczono ją „Rozumek” i nie czując się na siłach pokonać poglądy inspektorów PZŻ i Urzędu Morskiego, wysyłają jacht koleją do Rijeki. Rejs rozpoczyna się 5 sierpnia 1967 r a pierwszym kapitanem jest znany już nam Jerzy Tarasewicz. Na Belearach Jerzy Tarasewicz kończy swój rejs dookoła świata i Wojtek zostaje sam z jedną tylko załogantką- Ewą Chudyk. To, że nie ma patentu wcale go nie zraża. Płynie do Gibraltaru gdzie sfatygowany jacht trzeba poddać remontowi a naprzód na niego zarobić. Pokonuje te trudności i 28 sierpnia wpływa „Rozumek” do Dakaru. Tu znowu remont i konieczność zarabiania i wreszcie po dużych kłopotach, błąkając się przez 3 miesiące po Atlantyku, 6 maja dobijają do portu w Rio de Janeiro. Wojtek zostaje sam, bo opuszcza go kolejna załogantka. Daremnie też oczekuje na kapitański patent od PZŻ, na co liczył i o co poprosił po samodzielnym pokonaniu oceanu. O święta naiwności! Taki „drobiazg” jak i fakt, że w drodze do Kapsztadu wypada mu w sztormie za burtę załogant a on wykonał manewr podejścia na szalupie i wyciągnął go z wody! Autorzy książki piszą a ja się z nimi zgadzam, że już to samo starczy za dwa patenty. W Kapsztadzie Wojtek utknął na dobre i kiedy w 1972 roku skończyła mu się wiza postanawia wrócić do kraju na pokładzie „Rozumka” Remontuje go i 18 grudnia 1972 r wyrusza tym razem w ostatni bezpowrotny rejs.
Kolejna szalupa i ocean.
Tym razem jednak ocieramy się o brawurę i liczenie na szczęście. Jacht „Paty” przerobiony z szalupy o długości 5,5 m i ożaglowaniu lugrowym 11,3 m2. Na ten wyczyn porwał się dziennikarz zamieszkały we Włoszech- Jacek Edward Pałkiewicz. 6 stycznia 1975 r następny polski samotnik na jachcie przerobionym z szalupy wyrusza na podbój oceanu. Można sobie wyobrazić co przeżywał żeglarz w czasie nękających go sztormów, krążących obok orek i rekinów. Na koniec, blisko mety cudem nie zostaje staranowany przez statek rybacki. 17 lutego, zmęczony, poobijany osadza łódź w czasie niskiej wody na mule. Pokonał Atlantyk i okazało się, że wylądował 24 mile od Georetown w Gujanie Brytyjskiej, prowadząc w zasadzie nawigację na nos. Rejs odbił się silnym echem we Włoszech a żeglarzowi przyznano Nagrodę Slocuma za najwybitniejszy rejs 1975 roku. Nawet w czasach propagandy sukcesu w PRL nasze władze żeglarskie nie zdobyły się na najmniejszy choć ukłon w stronę tego żeglarza.
Koniec odcinka trzeciego
Opracował na podstawie książki „Polskie jachty na oceanach” Aleksandra Kaszowskiego i Zbigniewa Urbanyi i własnymi uwagami opatrzył Zbigniew Klimczak.